PrivPlanet
PrivPlanetPrivPlanet
Strona główna
Foty wszelakie
Japonia
Nepal
Estonia
Indonezja
Łotwa
Słowenia
Dania
Islandia
Kuba
Grenlandia
Maroko
Hiszpania
Rosja

4 maj 2008 Tokyo / Hamamatsu / Nagoya

Ponieważ Asakusa sama w sobie jest ciekawym dystryktem więc ostatni poranek w Tokyo poświęciłyśmy na zwiedzanie pobliskiej świątyni. Senso-ji  jest główną atrakcją tej dzielnicy z rozpoznawalną z wielu folderów bramą gromów(Kaminarimon). Od bramy do Świątyni ciągnie się długa aleja sklepików i straganów z pamiątkami, można tutaj też całkiem niedrogo znaleźć piękne jedwabne kimono czy też yukatę. Tą urokliwą uliczką dociera się do głównej bramy (Hozomon). Świątynia została wybudowana na cześć bogini miłosierdzia Kanon, po tym jak dwóch rybaków wyłowiło jej posąg z rzeki Sumida w 628 roku. Po bombardowaniach w czasie II wojny światowej została odbudowana praktycznie od nowa jakkolwiek jest to najstarszy budynek sakralny w Tokyo mający około 1460 lat. W pobliżu Świątyni jest postój rykszarzy ubranych w tradycyjne stroje nieodmiennie chudych i żylastych. Niestety nie miałyśmy serca posadzić swoich gabarytowo dużych ciał do małej rykszy ciągnionej przez takie chudziny.



Japonia

Japonia Japonia
 

Tokyo opuszczałyśmy bez żalu, samo miasto nie zachwyciło nas bynajmniej. Wielkie stolice są dziś chyba wszystkie trochę do siebie podobne; ogromne, zatłoczone i kosmopolityczne. Oczywiście jeśli ktoś może poświęcić więcej czasu na pobyt w tym mieście-mrowisku to na pewno nie będzie się nudził. Jest mnóstwo fantastycznych muzeów, galerii czy fajnych ofert dla turystów. Oprócz balowania na Roppongi można tutaj znaleźć unikalne rozrywki przybliżające japońską kulturę i sztukę w najbardziej atrakcyjny sposób. Zamiast oglądać i podziwiać można w nich po prostu partycypować. W cenie pomiędzy 12 a 30 tysięcy jenów można spędzić dzień na kursie robienia sushi, w stajniach sumo przyglądając się treningom i jedząc kaloryczne jedzonko zawodników, potrenować z ninja albo choreografami Kill Bill proste techniki walki kataną. Dorzucić można kurs kaligrafii, robienia lampionów czy przedpołudnie spędzone w domu japońskiej mistrzyni parzenia herbaty na wspólnym lunchu. Jeśli tylko mamy trochę kasy na szaleństwa to dobre miejsce aby je fajnie wydać.
My niestety nie miałyśmy już na nie czasu.
Przed południem jeszcze złapałyśmy pociąg do Hamamatsu aby obejrzeć tam trwający między 3 a 5 maja festiwal latawców. Na miejscu po raz pierwszy chyba w Japonii natknęłyśmy się na problem organizacyjny, który potem okazał się być problemem nawracającym. Wysiadłyśmy na dworcu po czym znalazłyśmy szafki na bagaże i...okazało się, że mimo ich sporej ilości nie było ani jednej wolnej. Weekend, święta i festiwale z góry skreślają szanse na pozbycie się bagażu. Miałyśmy z tym trochę zamieszania, Marlence udało się pozostawić bagażu w pobliskim hotelu na recepcji, ja natomiast krążąc jak hiena miedzy szafkami dopadłam jakiś ludzi, gdy zwalniali swoją. Niezły łut szczęścia!
To był naprawdę upalny dzień i długa na 500 metrów kolejka do autobusu nie podziałała na nas zachęcająco. Na miejsce pojechałyśmy taksówką. Dopiero w drodze powrotnej przekonałyśmy się, że stanie w takim wężyku nie zajęło nam więcej niż 15 minut. Wszystko było oczywiście pod kontrolą a grupy porządkowe były przygotowane na ogarnięcie takiej masy ludzi. Dwóch panów ustawiało naszą kolejkę aby zbytnio się nie rozłaziła i nie zajmowała za dużo miejsca. Inni koordynowali podstawiane prawie ciurkiem autobusy, a jeszcze inni liczyli wsiadających pasażerów aby każdy miał miejsce siedzące. Po prostu Doozersi! ( Kto oglądał Fraglesy ten wie o czym mówię )
Sam festiwal był bardzo rodzinny i muszę powiedzieć, że dopiero tutaj zobaczyłam naprawdę wyluzowanych Japończyków, spontanicznych, głośnych i bardziej bezpośrednich. Może ma to też związek z samą ideą tego święta. Festiwal ma ponad 400 letnią tradycję, po raz pierwszy latawiec posłał w niebo władca prefektury Shizuoka z napisanym na nim imieniem swego dziecka. Gest ten miał zapewnić pierworodnemu niemowlęciu siłę, dobrobyt i odwagę. Dziś każda drużyna wypuszcza swój latawiec w intencji pierwszego dziecka urodzonego w rodzinie członka grupy. A zabawa polega na pokonaniu latawca drużyny przeciwnej poprzez strącenie go na ziemię. Każda drużyna ma stroje pasujące do wzorów na latawcu, często haftowane w wyszukane wzory. Całości dopełniał widok dziesiątków latawców unoszących się beztrosko na błękitnym, bezchmurnym niebie.
Wyjechałyśmy z Hamamatsu około 17. Niestety nie mogłyśmy zostać na wieczór, gdyż nie znalazłyśmy tutaj żadnego noclegu w rozsądnej cenie. Także nie dane nam było obejrzenie wieczornej części imprezy, gdzie przez miasteczko przetaczają się pięknie ozdobione platformy z bębniarzami, słychać wszędzie tradycyjną japońską muzykę i cała parada trwa do późna w nocy.



Japonia Japonia

Japonia Japonia

Japonia Japonia

Japonia Japonia

Japonia Japonia

Japonia

Japonia
 


 

W Nagoi do której dotarłyśmy wieczorem spędziłyśmy naszą pierwszą i ostatnią zarazem noc w hotelu z prawdziwego zdarzenia. Dopłacając tylko 1000 jenów do ceny kapsuły dostałyśmy mikroskopijną jedynkę z podwójnym łóżkiem i własną łazienką! Do tego trzeba dorzucić bardzo lubiane przez nas japońskie toalety z podgrzewaną deską i „panelem sterowniczym”. Miniaturowe zielone i czerwone obrazki pośladków, strumieni wody itp. podpowiadają niekumatym gadzinom jakich to jeszcze niespodzianek można oczekiwać w związku z japońską zaawansowaną techniką ;) Wing International okazał się niezłym luksusem w znajomym stylu po naszej ostatniej nocy w szuflandii.
Wieczorem wypuściłyśmy się na spacer bez mapy, z myślą, że posnujemy się po centrum, coś zjemy i wrócimy na piechotę do hotelu. Nie mogąc się zdecydować na restaurację oddaliłyśmy się od głównej ulicy i w końcu kierując się impulsem zobaczyłyśmy sympatycznie wyglądającego młodego japończyka, stojącego przed dość pustą restauracją i rozglądającego się z nudów dookoła. Menu na zewnątrz było tylko w języku japońskim ale  zaryzykowałyśmy. W środku okazało się, że to knajpa w stylu włoskim, z przestraszonym kelnerem-kucharzem  ( jak nas zobaczył w drzwiach to od razu zwiał do środka), który do tego nic nie rozumiał po angielsku. Natrudziliśmy się wszyscy aby w końcu w przebłysku geniuszu zamówić jako danie główne sałatę podawaną jako starter i pieczywo czosnkowe. To był naprawdę niezły cyrk, zważywszy, że miałyśmy zjeść jakieś lokalne jedzonko w tradycyjnej restauracji oczywiście...wyszyło trochę inaczej.


 



Powrót


| Polityka Prywatności | Kontakt: ingeborge@wp.pl |